Planując podróż do Estonii sporo słyszałam o pięknych bagnach w Lahemaa rahvuspark (Viru raba) i rzeczywiście - okazały się piękne. Jednak z tego co mówiły przewodniki - równie ciekawie zapowiadał się park narodowy Soomaa.
Z wyspy Saaremaa przez most dostaliśmy się na sąsiednią wyspę Muhu. Stamtąd czekała nas już tylko półgodzinna przeprawa promem (również za około 110 EEK) do Virtsu i byliśmy z powrotem na stałym lądzie.
Jadąc głównie szutrowymi drogami, koło 14.00, w najgorszy upał, dotarliśmy do serca parku narodowego Soomaa - Toramaa, gdzie mieści się centrum informacyjne oraz pole namiotowe. Dostaliśmy tam dobre mapki oraz parę rad, gdzie warto o tej porze roku się wybrać oraz gdzie można rozbić namiot (pole namiotowe obok informacji choć puste i z udogodnieniami - typu łazienki oraz prąd - wydało nam się mało interesujące m.in. z racji strasznych ilości much końskich i mało atrakcyjnego położenia).
Ponieważ zapowiadało się na deszcz a nawet burzę, postanowiliśmy odnaleźć traperską chatę, w której można by przenocować (jest to nocleg bezpłatny, ale można zatrzymać się tylko na jedną noc).
Znaleźliśmy ją całkiem niedaleko, pod rozłożystym starym dębem,
nad brzegiem malowniczej rzeczki...
Oczywiście obok było miejsce na ognisko, drewno na opał, stół z lawami, kosze na śmieci i czysta toaleta... estoński standard! :-)
Zaintrygowała nas też wiadomość, że w niektórych jeziorkach dystroficznych na terenie parku dozwolona jest kąpiel (można poznać po drabince, która z drewnianych pomostów prowadzi do wody).
Udaliśmy się więc na bagna... tym razem nie tylko ze sprzętem fotograficznym, ale i... ręcznikami :-)
Droga najpierw wiodła przez las pełen komarów, by w końcu wyprowadzić na otwartą przestrzeń bagien - pięknych lecz niedostępnych. Jedynie drewniany pomost wiódł nas pomiędzy kępy porosłe mchami, żurawinami i rosiczkami (Drosera anglica), które rosły w dużych ilościach i wyjątkowo dorodne...
Znaleźliśmy też malinę moroszkę (Rubus chamaemorus )już nie tylko w fazie kwitnienia, ale i owocowania. Co prawda owoc jeszcze nie był dojrzały, ale mogliśmy chociaż zobaczyć jak wygląda ;-).
Kiedy już znaleźliśmy się na otwartej przestrzeni bagien dopadła nas burza. Nie było innej rady jak ubrać się w peleryny, kucnąć i przeczekać pojadając krzepiącą czekoladę :-).
Na szczęście wkrótce burza poszła straszyć gdzie indziej. Mogliśmy ruszyć dalej...
Dotarliśmy nad malownicze jeziorka...
i już wkrótce kąpaliśmy się w jednym z nich :-)
Woda ciepła, o brązowawym kolorycie (ciało w niej zanurzone nabierało pomarańczowego odcienia ;-)), ale co najważniejsze - w życiu nie kąpałam się z tak pięknym dalekim widokiem na bagna i bliskim na cudownie podświetlone popołudniowym słońcem - rosiczki! :-).
Tak nam się tu spodobało, ze wróciliśmy tu raz jeszcze - pod wieczór...
piątek
środa
Saaremaa - półwysep Koiguste
Ostatni nocleg na Saaremie spędziliśmy na najbardziej wysuniętym na wschód cyplu, na półwyspie Koiguste. Jeszcze w Tallinie spotkani Estończycy polecali nam to miejsce, jako raj pełen kwiatów. Trudno więc było przejść obojetnie wobec takich zachwytów ;-)
Drogą szutrową, coraz węższą i mniej wygodną dojechaliśmy w końcu do samego cypla, gdzie prócz lekko pochylonej i jakby trochę zapuszczonej latarni, oraz samotnej łódki na brzegu - niewiele znaleźliśmy.
Miejsca na rozbicie noclegu też nie było, więc postanowiliśmy się cofnąć do upatrzonej po drodze opustoszałej szopy. Przy niej znaleźliśmy miejsce na ognisko, na którym mogliśmy ugotować obiad (tradycyjnie były to kluski z jakimś sosem - gotowane w menażce wprost na ogniu ;-)), oraz miła niespodzianka w postaci... pompy! Zawsze co prawda woziliśmy baniaki z woda do picia i mycia, ale tutaj mieliśmy luksus w postaci bieżącej, choć lodowatej wody! :-)
Okolice jak i gdzie indziej na Saaremie - spokojna woda wokół, kamienista plaża... i spokój. A obiecane kwiaty? Było ich rzeczywiście bardzo dużo, tyle, że raczej dosyć pospolite gatunki... ale natomiast bardzo kolorowe ;-)
Kolorowy był też nasz ostatni zachód słońca na Saaremie...
Drogą szutrową, coraz węższą i mniej wygodną dojechaliśmy w końcu do samego cypla, gdzie prócz lekko pochylonej i jakby trochę zapuszczonej latarni, oraz samotnej łódki na brzegu - niewiele znaleźliśmy.
Miejsca na rozbicie noclegu też nie było, więc postanowiliśmy się cofnąć do upatrzonej po drodze opustoszałej szopy. Przy niej znaleźliśmy miejsce na ognisko, na którym mogliśmy ugotować obiad (tradycyjnie były to kluski z jakimś sosem - gotowane w menażce wprost na ogniu ;-)), oraz miła niespodzianka w postaci... pompy! Zawsze co prawda woziliśmy baniaki z woda do picia i mycia, ale tutaj mieliśmy luksus w postaci bieżącej, choć lodowatej wody! :-)
Okolice jak i gdzie indziej na Saaremie - spokojna woda wokół, kamienista plaża... i spokój. A obiecane kwiaty? Było ich rzeczywiście bardzo dużo, tyle, że raczej dosyć pospolite gatunki... ale natomiast bardzo kolorowe ;-)
Kolorowy był też nasz ostatni zachód słońca na Saaremie...
poniedziałek
Saaremaa - średniowieczne kościoły, święte jeziorko i skansen wiatraków
Z Vilsandii, po drodze zahaczając o południowe plaże wyspy (podobno piękne - dla nas niewiele się różniły od innych kamienistych wybrzeży), przez Kuressare - ruszyliśmy na północ - drogą starych świątyń pamiętających czasy kawalerów mieczowych.
Pierwszy kościół - z XII-XV wieku - znaleźliśmy w maleńkiej miejscowości Kirikukula.
Kolejny przystanek - to słynne jeziorko w miejscowości Kaali, które powstało w kraterze utworzonym przez spadający meteoryt (ok. 3 tys. lat p.n.e.). Przez wieki czczone było jako święte. Do dziś zachwyca idealnym kształtem (ponad 100 m. średnicy).
Mijając łąki pełne maków
i lasy jałowcowe, które porastają prawie całą środkową część wyspy
- dotarliśmy do kolejnego średniowiecznego kościoła - w Valjali.
Ale znacznie ciekawszy okazał się być ostatni na naszej trasie - kościół w Karji.
Również z czasów kawalerów mieczowych - z zewnątrz bardzo skromny, zadziwił nas
przede wszystkim bardzo tajemniczą symboliką fresków na sklepieniu we wnętrzu...
Natomiast na zewnątrz, w południową ścianę - wmurowana była taka oto ciekawa płaskorzeźba,
przedstawiająca scenę ukrzyżowania (ciekawe wyobrażenie dusz uchodzących z łotra dobrego i złego... i przejmowanych odpowiednio - przez anioła i szatana).
Bardzo blisko Karji znajduje się również niewielki ale ciekawy skansen... wiatraków w Angli. Warto tu zajrzeć choć na chwilę, by poczuć skalę tych maleństw :-)
Pierwszy kościół - z XII-XV wieku - znaleźliśmy w maleńkiej miejscowości Kirikukula.
Wnętrze - dwunawowe (rzadko spotykane), gdzieniegdzie zachowane stare malowidła.
W ścianę frontową - wmurowana tablica z pierwszym pisanym zdaniem po estońsku z 1407 roku. Jak na ironię - mówi ono o zdobyciu kraju przez kawalerów mieczowych.Kolejny przystanek - to słynne jeziorko w miejscowości Kaali, które powstało w kraterze utworzonym przez spadający meteoryt (ok. 3 tys. lat p.n.e.). Przez wieki czczone było jako święte. Do dziś zachwyca idealnym kształtem (ponad 100 m. średnicy).
Mijając łąki pełne maków
i lasy jałowcowe, które porastają prawie całą środkową część wyspy
- dotarliśmy do kolejnego średniowiecznego kościoła - w Valjali.
Ale znacznie ciekawszy okazał się być ostatni na naszej trasie - kościół w Karji.
Również z czasów kawalerów mieczowych - z zewnątrz bardzo skromny, zadziwił nas
przede wszystkim bardzo tajemniczą symboliką fresków na sklepieniu we wnętrzu...
Natomiast na zewnątrz, w południową ścianę - wmurowana była taka oto ciekawa płaskorzeźba,
przedstawiająca scenę ukrzyżowania (ciekawe wyobrażenie dusz uchodzących z łotra dobrego i złego... i przejmowanych odpowiednio - przez anioła i szatana).
Bardzo blisko Karji znajduje się również niewielki ale ciekawy skansen... wiatraków w Angli. Warto tu zajrzeć choć na chwilę, by poczuć skalę tych maleństw :-)
sobota
Saaremaa - Vilsandi rahvuspark
Do informacji parku narodowego zdążyliśmy w ostatniej chwili (zamykana o 17.00).
Tam polecono nam darmowe pole namiotowe nad samym brzegiem morza. Po kilkunastu kilometrach jazdy bardzo dziurawą i wyboistą drogą, dotarliśmy szczęśliwie na miejsce.
Rozbiliśmy namiot i ruszyliśmy na oględziny terenu wokół...
Przed nami rozciągał się widok na morze... ale próżno by szukać porównania z naszym Bałtykiem! Mieliśmy wrażenie, że stoimy nad brzegiem rozległego ale bardzo spokojnego jeziora... w dodatku niezwykle płytkiego. Tak płytkiego, że można by spokojnie przewędrować brodząc w wodzie od wyspy do wyspy (na terenie samego parku jest ich około 160!). Nie byłaby to miła wędrówka tylko z racji kamienistego podłoża (kto po takim chodził, ten wie ;-)) i bardzo zabagnionych ścieżek przez wyspy. Właśnie z powodu owego bagienka musieliśmy zrezygnować z zamiaru dalszej wędrówki (znaleźliśmy nawet utopiony w bagnie... trampek ;-)).
Do najdalej położonej i największej wyspy parku - Vilsandii najłatwiej dostać się albo łódką (można łatwo umówić się na taki rejs) lub w sezonie wielkimi kamazami (jak na fotografii powyżej).
Park Narodowy Vilsandi jest przede wszystkim rajem dla ornitologów - ale głównie w okresie migracji ptaków. Na początku lipca panował tu spokój...
Jest też siedliskiem wielu rzadkich i chronionych roślin...
storczyków takich jak podkolan zielonawy (Platanthera chlorantha), buławnik mieczolistny (Cephalanthera longifolia), stoplamek (Dactylorhiza)
oraz wielu innych... jak m.in. centuria pospolita (Centaurium erythrea)
wiązówka bulwkowa (Filipendula vulgaris), aster solny (Aster tripolium), czy... wreszcie zawsze wdzięczne dzwonki (Campanulla).
Rankiem (koło 5 rano), weszłam na stojącą nieopodal wieżę obserwacyjną... ciepłe kolory wschodu miękko modelowały światłocienie. Świat budził się do życia.
Nagle wśród traw ujrzałam sarnę. Wkrótce dojrzałam parkę, która spokojnie się pasła w tej krainie, w której człowiek wciąż jest tylko jeszcze rzadkim gościem...
Tam polecono nam darmowe pole namiotowe nad samym brzegiem morza. Po kilkunastu kilometrach jazdy bardzo dziurawą i wyboistą drogą, dotarliśmy szczęśliwie na miejsce.
Rozbiliśmy namiot i ruszyliśmy na oględziny terenu wokół...
Przed nami rozciągał się widok na morze... ale próżno by szukać porównania z naszym Bałtykiem! Mieliśmy wrażenie, że stoimy nad brzegiem rozległego ale bardzo spokojnego jeziora... w dodatku niezwykle płytkiego. Tak płytkiego, że można by spokojnie przewędrować brodząc w wodzie od wyspy do wyspy (na terenie samego parku jest ich około 160!). Nie byłaby to miła wędrówka tylko z racji kamienistego podłoża (kto po takim chodził, ten wie ;-)) i bardzo zabagnionych ścieżek przez wyspy. Właśnie z powodu owego bagienka musieliśmy zrezygnować z zamiaru dalszej wędrówki (znaleźliśmy nawet utopiony w bagnie... trampek ;-)).
Do najdalej położonej i największej wyspy parku - Vilsandii najłatwiej dostać się albo łódką (można łatwo umówić się na taki rejs) lub w sezonie wielkimi kamazami (jak na fotografii powyżej).
Park Narodowy Vilsandi jest przede wszystkim rajem dla ornitologów - ale głównie w okresie migracji ptaków. Na początku lipca panował tu spokój...
Jest też siedliskiem wielu rzadkich i chronionych roślin...
storczyków takich jak podkolan zielonawy (Platanthera chlorantha), buławnik mieczolistny (Cephalanthera longifolia), stoplamek (Dactylorhiza)
oraz wielu innych... jak m.in. centuria pospolita (Centaurium erythrea)
wiązówka bulwkowa (Filipendula vulgaris), aster solny (Aster tripolium), czy... wreszcie zawsze wdzięczne dzwonki (Campanulla).
Rankiem (koło 5 rano), weszłam na stojącą nieopodal wieżę obserwacyjną... ciepłe kolory wschodu miękko modelowały światłocienie. Świat budził się do życia.
Nagle wśród traw ujrzałam sarnę. Wkrótce dojrzałam parkę, która spokojnie się pasła w tej krainie, w której człowiek wciąż jest tylko jeszcze rzadkim gościem...
piątek
Saaremaa - Kuressaare - stolica wyspy
Plany nasze z powodu poszukiwania paliwa uległy modyfikacji i zamiast rozkoszować się pięknem przyrody w parku narodowym Vilsandi - wylądowaliśmy w samym środku upalnego dnia - w stolicy wyspy - Kuressaare.
To małe i ładne miasteczko nosi w sobie ślady wpływu wielu kultur, gdyż w swoich dziejach nieraz przechodziło pod panowanie innych narodów. Było zarówno w rękach kawalerów mieczowych, Duńczyków, Szwedów a potem Rosjan.
Najważniejszy zabytek pochodzi z XIV wieku - średniowieczny zamek, zbudowany przez kawalerów mieczowych - dawna siedziba biskupów.
Po zwiedzeniu zamku i odwiedzeniu informacji turystycznej - uzbrojeni w praktyczne mapki wyspy - ruszyliśmy tam, gdzie już dawno być planowaliśmy... ;-)
To małe i ładne miasteczko nosi w sobie ślady wpływu wielu kultur, gdyż w swoich dziejach nieraz przechodziło pod panowanie innych narodów. Było zarówno w rękach kawalerów mieczowych, Duńczyków, Szwedów a potem Rosjan.
Najważniejszy zabytek pochodzi z XIV wieku - średniowieczny zamek, zbudowany przez kawalerów mieczowych - dawna siedziba biskupów.
na ścianach widnieją dumne herby byłych władców zamku
Na zamku ma również swoją siedzibę ciekawe miejskie muzeum.Po zwiedzeniu zamku i odwiedzeniu informacji turystycznej - uzbrojeni w praktyczne mapki wyspy - ruszyliśmy tam, gdzie już dawno być planowaliśmy... ;-)
wyspa Saaremaa - szukając noclegu, stacji benzynowej i... storczyków ;-)
Prom na Saaremę
(w jęz. polskim - Ozylię) odchodził z Soru - małej miejscowości na południu Hiiumy,
(w jęz. polskim - Ozylię) odchodził z Soru - małej miejscowości na południu Hiiumy,
gdzie obok samochodów czekających w porcie -
pasły się w morzu krowy ;-)
pasły się w morzu krowy ;-)
Po około godzinie (cena biletu - około 110 EEK, płatne na promie) przybiliśmy do Triigi. Byliśmy na Saaremie - największej wyspie Estonii.
Było już po 19.00 - ruszyliśmy więc wzdłuż wybrzeża (zachodnia część wyspy)
w poszukiwaniu miejsca pod namiot. Znaleźliśmy po drodze parę wiat, miejsc na ognisko, ale nie mieliśmy śmiałości rozbijać tam namiotu. I błąd - później dowiedzieliśmy się,
że mogliśmy i tam się zatrzymać, przestrzegając jednej tylko zasady - zostawić po sobie porządek :-)).
Wylądowaliśmy w końcu na niewielkim prywatnym campingu niedaleko wysokiego klifu Panga Pank, gdzie przynajmniej mieliśmy dostęp do prądu, Wi-Fi, a pani dała nam wrzątek (kolejny raz kiedy udało nam się lepiej dogadać w języku rosyjskim, choć obowiązkowo rozmowę zawsze rozpoczynaliśmy od angielskiego ;-)).
Zdążyliśmy nawet na zachód słońca...
***
następny dzień też minął nam pod znakiem poszukiwań...
najpierw były próby dostania się na półwysep Tagamoisa, a dokładnie cypel Kiipsaare, który podobno słynie z różnorodnej flory. Dawno zjechaliśmy już z szosy i zwykłymi szutrówkami (estońska norma) błądzilismy próbując nawet jechać na azymut ;-).
Po drodze, zupełnie przy okazji, znaleźliśmy co prawda też piękne kwiaty...
...a nawet storczyki:
Buławnik czerwony – Cephalanthera rubra
i Podkolan biały – Platanthera bifoliaale celu nie osiągnęliśmy.
Później dowiedzieliśmy się, że dostać się tam można tylko szlakami pieszymi i to idąc brzegiem morza...
Może zatem kiedyś jednak i tam dotrzemy? :-)
Tymczasem po przejechaniu ponadplanowych kilometrów musieliśmy aktywnie zacząć szukać stacji benzynowej.
Niestety jedna, do której dotarliśmy (zaznaczona w atlasie) okazała się obsługującą wyłącznie jednostki pływające
Na całej wyspie - można zatankować tylko w trzech miastach: Kuressaare, Karla i niedaleko już wyspy Muchu - Orissaare.
Subskrybuj:
Posty (Atom)