Dojazd do Tallina był niełatwy, a to ze względu na "syndrom dróg estońskich" jaki mnie dopadł tam po raz pierwszy (potem stał się już normą ;-)). Droga równa i monotonna wiodła głównie przez lasy, ruch samochodowy znikomy, a rozwijać większych prędkości nie należało (wysokie mandaty) - więc o drzemkę nie było nietrudno i trzeba było bardzo się pilnować... ale na szczęście jakoś się udało ;-)
Do miasta dotarliśmy chyba w możliwie najkorzystniejszym momencie, czyli po południu 23 czerwca - w estoński Dzień Zwycięstwa (Võidupüha). Następnego dnia Estończycy jak zresztą wszyscy Skandynawowie, Litwini i Łotysze obchodzili jedno z najstarszych i najważniejszych swoich świąt - Noc Świętojańską (Jaanipäev). Miasta więc opustoszały... a Tallin był nasz! :-)
Ponieważ wbrew wszelkim prognozom (zazwyczaj w te dni leje deszcz) – pogoda była wspaniała – po szybkim zakwaterowaniu się – ruszyliśmy na Stare Miasto.
Zaczęliśmy od rynku...
Dalej, błąkając się średniowiecznymi uliczkami hanzeatyckiego Dolnego Miasta...
i duńskiego (jeszcze z XII-XIII wieku, kiedy to Tallin był duńskim miastem) – górnego – zwanego Tompeą...
z basztą "Długiego Hermana" - symbolem miasta (nota bene dobudowaną w czasach krzyżackich)
i cerkwią - pamiątką po czasach carskich...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz